NAUKA NAJDZIWNIEJSZE ODKRYCIA
Source: Forum 43-44/2005 (24. Okt. - 6. Nov. 2005), S. 74-77
NAUKA NAJDZIWNIEJSZE ODKRYCIA
Co by tu jeszcze zbadać, panowie?
[More about Crime & Co.]Wielbłądzice na giełdzie radzą sobie lepiej od maklerów. Ludzie potrafią opóźnić własną śmierć, byle uniknąć podatku spadkowego. Długość penisa nie zależy od rozmiaru butów. Wszystko to ustalili uczeni w trakcie ofiarnych i żmudnych badań naukowych.
MARK BENECKE / LUSTIGE WISSENSCHAFT / Die Weltwoche
Co roku w październiku na Uniwersytecie Harvarda w Cambridge, USA, przyznawane są tak zwane Ig-Noble. Nazwa ma uhonorować Ignaza Nobla, bratanka fundatora prawdziwych nagród Nobla za osiągnięcia naukowe.
Ignaz Nobel podobno jako pierwszy udowodnił, że dwa pęcherzyki powietrza w wodzie sodowej nigdy nie wydostają się na powierzchnię dokładnie tą samą drogą. Nagrody przyznaje co roku zespół redakcyjny czasopisma „Annals of Improbable Research” (Roczniki Nieprawdopodobnych Badań) za wyniki naukowe „które nie mogą lub nie powinny zostać powtórzone”. W kategorii Medycyna odznaczono np. w zeszłym roku dwóch autorów publikacji naukowej „Wpływ muzyki country na podejmowanie decyzji o samobójstwie”.
Do grona wydającego pismo należy Niemiec Mark Benecke z Kolonii, zajmujący się zastosowaniami biologii w kryminalistyce. Zebrał on najciekawsze prace, typowane do Nagrody Ig-Nobla, i przedstawił je w książce „Lachende Wissenschaft” (Nauka do śmiechu), która ukaże się w najbliższym czasie. Poniższy tekst – to zestaw fragmentów tej książki (jakie FORUM drukuje za zgodą autora).
Mordercze automaty
Komitet Nagrody Ig-Nobla ma niekiedy chorobliwe poczucie humoru. Dało ono o sobie znać po raz pierwszy w 1992 r., gdy badacze donieśli o nowym zjawisku: są przypadki śmiertelnego przygniecenia ludzi przez automaty do sprzedaży napojów, ważące od 324 kg (puste) do 455 kg (wypełnione butelkami). Co ciekawe, ofiarami tych osobliwych morderstw padali bez wyjątku żołnierze amerykańscy, stacjonujący za granicą, w wieku 19–20 lat. Jeszcze dziwniejsze było to, że żołnierzy znajdowano z reguły rozpłaszczonych na wznak, twarzą do leżącego na nich automatu.
Zajrzenie do statystyk kryminalnych pozwoliło się przekonać, że i w Stanach Zjednoczonych działy się równie straszne rzeczy. W 1989 r. w San Diego zarejestrowano cztery ofiary śmiertelne automatów. Inne dochodzenie wykryło 19 kolejnych przypadków w okolicy Waszyngtonu (czterech zabitych, 15 rannych). Czarnym rokiem, jeśli chodzi o terror automatów, był rok 1987: aż 22 ofiary rozbestwionych maszyn trafiło do szpitali albo do kostnicy.
Co zaszło, ustalono na podstawie zeznań świadków (obecnych na miejscu w 15,5 proc. przypadków). Otóż wśród młodych żołnierzy amerykańskich krążyła pogłoska, że automat wyrzuca napoje za darmo, jeśli nim tylko dość mocno potrząsnąć.
Było tak faktycznie. Punkt ciężkości automatów znajdował się jednak bardzo wysoko. Przy gwałtownym szarpaniu i potrząsaniu przemieszczał się on raptownie i automat zwalał się na amatora napitku – a 450 kilogramów to ciężar nie do uniesienia nawet dla sprawnego fizycznie żołnierza. Dzisiaj automaty przymocowuje się więc łańcuchami lub umieszcza się na nich wywieszki „Nie potrząsać!” Ten smutny syndrom zyskał już nawet naukową nazwę: „Soda Pop Vending Machine Injuries” (Obrażenia powodowane przez automaty do sprzedaży napojów) lub – w wersji skróconej – „killer pop machines” (automaty – killerzy). Jak dotąd nie odnotowano, by jakiś automat porwał się na wojskowego wyższej rangi.
Zjawisko opisano w pracy M. Cosio (1988) „Soda Pop Vending Machine Injuries”, zamieszczonej w „Journal of American Medical Association” nr 260, s. 2697.
Gaulimauli Mozarta
Ulubionym tematem uczestników kongresów medycznych jest doszukiwanie się symptomów chorobowych u sławnych osobistości. I tak na przykład w 1983 roku na kongresie w Los Angeles lekarz Benjamin Simkin po raz pierwszy wystąpił z tezą, iż bulwersujące niekiedy słownictwo Wolfganga Amadeusza Mozarta nie wynikało z jego chwilowego kaprysu, lecz było objawem syndromu Tourette’a. Ludzie z tym syndromem mają nie tylko widoczne tiki nerwowe, lecz również odczuwają trudne do opanowania pragnienie wypowiadania na głos słów, powszechnie uznawanych za wulgarne.
I faktycznie, w 39 spośród 371 zbadanych pod tym kątem listów kompozytora udało się znaleźć brzydkie słowa, których nie było w odpowiedziach od jego rodziców i sióstr. Nie wydawało się więc prawdopodobne, że przeklinanie i świntuszenie było po prostu nawykiem tej rodziny – co nieraz utrzymywano. Zachęciło to Simkina do szczegółowego zajęcia się tematem. Pracowicie wyłowił więc z korespondencji Mozarta wszystkie brzydkie słówka. Pierwsze miejsce na liście bluzgów Mozarta zajmuje słowo „Scheisse” (g...), które powtarza się 29 razy. Następne miejsce zajmuje „Arsch” (d...), wymieniona 24-krotnie. Wystarczyło to medykom do zdiagnozowania u Mozarta koprolalii, czyli natręctwa, polegającego na obsesyjnym wypowiadaniu słów nieprzyzwoitych, związanych z defekacją. Jeśli jeszcze do tego dodać gry słowne, mające imitować zasłyszane dźwięki (echolalia) i głośne wypowiadanie napisanych słów (palilalia), to aż w 6,2 proc. listów Mozarta można znaleźć ekscesy werbalne kojarzone z syndromem Tourette’a.
Symptomy te nasilają się w warunkach stresu. I faktycznie, słów wulgarnych spotyka się dużo zwłaszcza w listach z roku 1770 (Mozart miał wtedy 14 lat i odbywał pełne sukcesów, ale wyczerpujące tournée po Włoszech) oraz w latach 1777–1781 (zwolnienie ze stanowiska kapelmistrza orkiestry dworskiej w Salzburgu, brak nowych zamówień mimo usilnych starań, spór i zerwanie kontaktów z arcybiskupem Salzburga w Wiedniu) i w roku 1791 (zamówienie na Requiem). Do diagnozy pasują zachowane opisy niespokojnego zachowania Mozarta, który stale się wiercił, robił dziwaczne miny, nieustannie poruszał stopami, a także potrafił nagle przeskoczyć przez stół, miaucząc jak kot.
To miauczenie w jakimś momencie nabrało takiego znaczenia, że pojawia się nawet jako oznaczenie tempa gry jako „Rondo Miau” w finale kwartetu na flet KV 298 z 1786 roku. W 1790 r. Mozart skomponował utwór KV 625 „Nun, liebes Weibchen, ziehst mit mir”, w którym basowi odpowiada sopran „Miau, miau, miau, miau”.
W listach do przyjaciół Mozart używał też niezliczonych, wymyślonych przez siebie absurdalnych neologizmów, jak „naczibiniczszibi”, „runci-funci”, „plumpa-sztrumpi”, „blatericci”, „diniminimi”, „gaulimauli”, „punktiti” i „szlamba pumfa”.
Woda z mózgu
Podręczniki i inne książki, wypożyczane z uniwersyteckich bibliotek, bywają nieraz podniszczone, z wypadającymi kartkami. Największy problem w korzystaniu z nich polega jednak na tym, że poprzedni czytelnicy mieli nieraz paskudny zwyczaj podkreślania tego, co w tekście zwróciło ich uwagę. Jak się okazuje, takie postępowanie może mieć fatalne skutki. Badaczom udało się w 1997 r. dowieść eksperymentalnie, że podkreślenia zrobione w niewłaściwych miejscach wprowadzają w błąd następnych czytelników. Studenci korzystający z takich popodkreślanych podręczników otrzymują gorsze stopnie.
Aby to ustalić, naukowcy podzielili grono 114 studentów, uczestników eksperymentu, na trzy grupy. Pierwsza grupa otrzymała lekturę z właściwymi podkreśleniami, druga – z błędnymi, a trzecia – czysty tekst bez żadnych podkreśleń. Po przeczytaniu siedmiu krótkich tekstów na różne tematy – na co uczestnicy mieli 20 minut – musieli oni odpowiedzieć na odnośne pytania testu. Chodziło o sprawdzenie, w jakim stopniu zrozumieli przeczytane materiały.
Tam, gdzie słowa i całe zdania były podkreślane bez sensu, studenci uzyskiwali średnio tylko 24 punkty za zrozumienie – czyli o wiele mniej, niż korzystający z czystego tekstu (średnio 33 punkty). Nie pomagało nawet wcześniejsze ostrzeżenie, by nie sugerować się podkreśleniami. Tak ostrzeżeni studenci uzyskali raptem o jeden punkt więcej (średnio 25 pkt). Natomiast podkreślanie najistotniejszych fragmentów nie było specjalnie przydatne: studenci, którzy dostali tak przygotowaną lekturę, zdobyli średnio 34 pkt. Stąd zalecenie autorów badania dla bibliotek: warto informować studentów i uczniów o złych skutkach bazgrania po książkach, a pobazgrane egzemplarze wycofywać z obiegu.
Vicky Silvers i in. (1997): The effects of pre-existing inappropriate highlighting on reading comprehension (Wpływ wcześniejszych niewłaściwych podkreśleń na zrozumienie tekstu), W: Reading Research and Instruction nr. 36, s. 217–223.
Kompleks małych stóp
Gdy narzeczona biologa Jeralda Baina z uniwersytetu w Toronto zaprosiła go do domu, teściowa Jeralda in spe wygłosiła parę osobliwych uwag na temat rozmiaru jego butów. Bain miał istotnie nieco mniejsze stopy niż większość mężczyzn jego wzrostu. Powód dziwnego zainteresowania przyszłej teściowej jego stopami stał się jednak dla niego zrozumiały dopiero po jakimś czasie. Dowiedział się mianowicie, że w świecie anglosaskim panuje przekonanie, iż małe stopy idą w parze z małym penisem.
Po kilku miesiącach Jerald Bain miał już wyżej uszu uszczypliwych uwag na temat swoich drobnych stópek. Wraz z innym badaczem nazwiskiem Kerry Siminoski z uniwersytetu w Albercie postanowił więc przeprowadzić test, do którego zgłosiło się 67 ochotników. Bain mierzył im wszystkim wzrost, rozmiar stóp i długość penisa. Porównanie uzyskanych danych pozwoliło stwierdzić, że istnieje co najwyżej (zresztą niewielki) związek między wzrostem danego człowieka a wielkością jego stóp. Nie stwierdzono natomiast nawet najmniejszego związku między penisem a rozmiarem buta.
Wynik powinien był ucieszyć badacza, tymczasem on wciąż się martwił. „Średnia długość mierzonych przez nas penisów – jak odnotował z troską w sprawozdaniu – okazała się mniejsza niż w poprzednim badaniu Schonfelda. U Schonfelda mierzyły one średnio 13,2 cm, podczas gdy my w naszych pomiarach uzyskaliśmy średnią tylko 9,4 cm. Mogę to sobie wytłumaczyć tylko w ten sposób, że Schonfeld przy badaniu bardziej te penisy rozciągał”.
Ledwo wyniki tych badań zostały opublikowane, a już trafiły na czołówki gazet. Zwróciły one uwagę dwóch innych badaczy z londyńskiego St. Mary’s Hospital, którzy postanowili w 2002 roku powtórzyć badanie. Ich zdaniem bowiem poprzednicy zastosowali niewłaściwą metodę badawczą. Po pierwsze, tak naprawdę nie mierzyli stóp uczestników testu, tylko zapisywali rozmiar noszonych przez nich butów. Drugi błąd był nieco żenujący: polegał mianowicie na tym, że przy mierzeniu penisa napływa do niego krew, co rzutuje na wynik pomiaru. W zależności od sposobu badania występują więc różnice. I tak badacze Schonfeld i Beebe w 1942 roku ustalili, że średnia długość penisa wynosi 13,2 cm, inny badacz Wessells w 1996 r. uzyskał wynik 12,45 cm, podczas gdy Francuz Bondil wyliczył imponującą średnią 16,74 cm. Zafrapowana tym urolog Jyoti Shah z Londynu ustaliła jednak, że zespół Bondila „wydłużał penisy, przed pomiarem pociągając trzykrotnie za żołędź”.
W roku 2002 Jyoti Shah zwerbowała 104 mężczyzn, noszących buty o rozmiarach od 42 do 48. Tak liczna grupa, u której w dodatku – według Shah – „wszystko zostało skrupulatnie zmierzone z dokładnością do pięciu milimetrów” pozwalała na wyciągnięcie wniosków o charakterze ogólnym. Tak więc raz jeszcze wykazano, że nie ma absolutnie żadnego związku między rozmiarem buta a długością penisa – ani zwiotczałego, ani w stanie erekcji.
Tematyka tych badań zachęciła jeszcze jednego naukowca: Richarda Evansa z Kanady. Jego badania trwały kilka lat, wzięło w nich udział aż trzy tysiące uczestników. Wartość wyników jest jednak o tyle niepewna, że uczestnicy tego testu mierzyli się sami. Tak więc odwieczne pytanie, jak długi jest statystyczny penis, nadal czeka na rozstrzygnięcie. Eksperci ostrzegają tu przed amatorszczyzną w pomiarach. Chodzi o to, że jedyna prawidłowa metoda – jak się okazuje – polega na mierzeniu przedmiotu badań poczynając od spojenia łonowego, które trzeba uprzednio wymacać. Z tego względu wszelkie próby pomiarów na podstawie zdjęć z poprzednich badań nie przydają się na nic.
Badacze narzekają także na niefortunną z ich punktu widzenia okoliczność, iż obrzezanie nie jest powszechnie praktykowane na całym świecie, a jedynie w Izraelu i często w USA. Ułatwiałoby to mianowicie pomiary na podstawie zdjęć z poprzednich badań, ponieważ mierzy się do końca członka. Gdy ten koniec jest jednak przykryty napletkiem, staje się to przyczyną wielu błędów w pomiarach. „Aby na przykład zmniejszyć wpływ temperatury na wynik, dokonywaliśmy pomiarów natychmiast po tym, jak badany się rozebrał” – stwierdza w swoim raporcie Jyoti Shah. Wynika z tego, że w szpitalu po prostu było zimno – przedmiot badań się więc kurczył.
Z powodu wszystkich tych komplikacji prawdopodobnie nigdy nie uda się uzyskać rzetelnych, przez nikogo niekwestionowanych wyników w omawianej materii. Jedyną szansą byłoby skonstruowanie urządzenia, które mierzyłoby wszystkie penisy we właściwy, identyczny sposób. Człowiek, który wymyśli taki przyrząd, niewątpliwie zyska sławę.
Jyoti Shah/N.Christopher (2002) Can Shoe Size Predict Penile Length? (Czy rozmiar buta pozwala na wysnuwanie wniosków co do długości penisa?) w: British Journal of Urology International, Nr.90, s. 586.
Śmierć na raty
Umierający mogą przez dłuższy czas odwlekać moment śmierci, jeśli tylko naprawdę tego pragną. Można to stwierdzić na przykładzie członków wielu rodzin, którzy zdawali się czekać jedynie na to, by ostatni raz jeszcze zobaczyć syna czy córkę przybywających z bardzo daleka. Zaraz potem umierali. Ale faktem jest także, że w pierwszym tygodniu 2000 r. zmarło o 50,8 proc. ludzi więcej niż w poprzednim tygodniu. Ta różnica wzięła się najwyraźniej stąd, że chorzy pragnęli się przekonać, czy rzeczywiście nastąpi powszechny strajk komputerów, albo też po prostu chcieli doczekać nowego tysiąclecia.
Starszym osobom jednak nieraz najwyraźniej zależy nie tylko na tym, by raz jeszcze zobaczyć najbliższych, ale również o to, aby spłatać ostatniego psikusa urzędowi skarbowemu. – Ekonomiści dobrze wiedzą, że wydarzenia o decydującym znaczeniu zarówno pod względem prywatnym jak i finansowym, takie jak narodziny czy wesela, są dokładnie planowane – mówią eksperci gospodarczy, Wojciech Kopczuk i Joel Slemrod. – Dlaczego więc nie miałoby to dotyczyć także śmierci zaplanowanej na dogodny moment?
Aby sprawdzić to założenie, naukowcy zdobyli z amerykańskiego departamentu gospodarki wykazy podatków od 1917 roku. Podczas badań koncentrowali się na latach, w których dochodziło do dużych zmian w przepisach finansowych. I faktycznie: jeśli wprowadzano obniżkę podatków, dało się zauważyć delikatną, ale śliczną prawidłowość: okazało się, że umierający miał o 1,6 proc. większą szansę na dożycie dnia wprowadzenia nowych przepisów, jeśli jego spadkobiercy mogli na tym zyskać tysiąc dolarów lub więcej. Jeśli natomiast podatek spadkowy podnoszono, chory miał o jeden procent większe szanse na zejście śmiertelne przed wprowadzeniem niekorzystnych przepisów. W obu przypadkach odbywało się to z korzyścią dla spadkobierców.
Istnieje oczywiście jeszcze jedno wytłumaczenie tego, że śmierć najwyraźniej preferuje moment, gdy podatek spadkowy jest niski: Nie możemy wykluczyć, że rodziny fałszowały datę śmierci ich krewnego – przyznają Kopczyk i Slemrod – ale nawet jeśli tak by było, świadczy to tylko o tym, że ustawy podatkowe skłaniają ludzi do tego, by strzegli swoich źródeł dochodu.
Wojciech Kopczuk/Joel Slemrod (2003): Dying to Save Taxes: Evidence from Estate Tax Returns on the Death Elasticity. W: Review of Economics and Statistics, Nr. 85, S. 256–265
Taksówką czy pieszo
Pod koniec lat 70. w Nigerii skokowo zwiększyła się liczba śmiertelnych ofiar wypadków drogowych. Pierwsza próba ustalenia przyczyn wykazała, że kierowcy jeżdżą za szybko i nie przestrzegają przepisów. Samochody przewoziły zbyt ciężkie ładunki (10,3 proc.), a co dziesiąty kierowca nie miał prawa jazdy. Przyczyną niemal połowy wszystkich wypadków (43,8 proc.) była – zdaniem policji – bezwzględna, brawurowa jazda.
Pewnego badacza z uniwersytetu w Beninie ta analiza nie do końca przekonała. Przyjrzał się raz jeszcze statystyce wypadków i stwierdził, że były one bardzo często powodowane przez taksówkarzy (w 41,6 proc.). Urządził więc w Beninie minilaboratorium i przebadał w nim 180 taksówkarzy (w tym także nigeryjskich). Ponieważ większość badanych nie umiała czytać ani pisać, naukowiec zastosował test obrazkowy. Zamiast – znanych z gabinetów okulistycznych – tablic, na których rzędy liter lub cyfr stają się coraz mniejsze, badacz pokazywał taksówkarzom malejące obrazki. Badani mieli powiedzieć, co widzą na obrazku.
Żaden z badanych taksówkarzy nie przyznał wprawdzie, że kiedykolwiek spowodował jakiś poważny wypadek – ale badanie ujawniło niespodziewaną przyczynę licznych wypadków. Okazało się mianowicie, że 90 proc. taksówkarzy prowadzi samochód dopiero od niespełna dwóch lat – i że jedna trzecia spośród nich widzi tak słabo, że bez okularów nie powinna w ogóle siadać za kierownicą. Kierowcy na ogół nie zdawali sobie sprawy ze swego kiepskiego wzroku – tylko ośmiu na stu niedowidzących taksówkarzy miało okulary.
Wole Alakija (1981): Poor Visual Acuity of Taxi Drivers As a Possible Cause of Motor Traffic Accidents in Bendel State, Nigeria. W: Journal of Soc.Occup.Medicine, nr 31, s.167–170.
Wielbłądzica pokonała maklera
Bardzo prosty program komputerowy mógłby na giełdzie z powodzeniem zastąpić maklera. Dzieje się tak dlatego, że tak naprawdę nikt do końca nie wie, czemu jedne akcje idą w górę, a inne w dół – toteż ludzie nie są w stanie podejmować optymalnych decyzji. W fachowych kręgach nazywa się to „problemem nie do końca poinformowanego maklera”.
Jak osobliwe może to dać wyniki, pokazały gwiazdka rozrywki Michaela Schaffrath i wielbłądzica Laila. W giełdowym konkursie wystartowały one do walki z profesjonalnym maklerem Wolfem Dreesem z wyspecjalizowanej firmy Union Investment, dysponującym majątkiem 60 miliardów euro. Drees dokonywał transakcji giełdowych „na podstawie fachowej analizy”, pani Schaffrath kierowała się tym „co jej serce dyktuje”. Laila wreszcie dokonywała swoich wyborów, zjadając w takiej lub innej kolejności bułki, z których każda leżała na stosiku jakichś akcji.
Po trzech miesiącach rywalizacji wartość pakietu akcji, znajdujących się pod opieką profesjonalisty Wolfa Dreesa, znalazła się na trzecim miejscu. Pokonały go zarówno wielbłądzica Laila jak i radosna triumfatorka Michaela Schaffrath.
Trzech badaczy: Doyne Farmer (USA), Paolo Patelli (Włochy) i Ilija Zovko (Holandia) chciało przyjrzeć się bliżej temu dziwnemu zjawisku. Stworzyli więc dwa proste programy komputerowe, imitujące graczy na giełdzie. Jeden z „graczy” zaprogramowany był tak, by natychmiast kupować i sprzedawać akcje (unlimited); drugi miał działać w ramach ustalonych limitów cenowych (limited). Gracze nie dysponowali poza tym żadną wiedzą na temat rynku akcji – ich software zawierał takich informacji.
Dla porównania, trzej badacze przeanalizowali 11 wielkich pakietów akcji, jakimi handlowano na londyńskiej giełdzie od sierpnia 1998 do kwietnia 2000 roku. Rezultat: okazało się, że realne transakcje giełdowe w liczbie sześciu milionów były dokonywane przez prawdziwych maklerów w sposób równie przypadkowy i dowolny, jak przez zaprogramowanych graczy. Jedyna różnica polegała na tym, że ludzie uzasadniali swoje decyzje o kupnie i sprzedaży intuicją, fachową analizą i prawidłowymi wyliczeniami, podczas gdy programy komputerowe obywały się bez autoreklamy.
Wszystko to nie dowodzi bynajmniej, że programiści komputerowi są mądrzy, a maklerzy głupi. Znaczy to tylko, że my, ludzie, mamy tendencję do nadawania swoim wyborom – opartym nieraz na nader chwiejnych podstawach – pozory racjonalności.
© Mark Benecke, opubl. w Die Weltwoche, 1.09.2005